JA GRAŁEM ORESTESÓW WSZYSTKICH...
"Goniec" rozmawia z TADEUSZEM ŁOMNICKIM
Po premierze "Nie-boskiej komedii", która niedawno miała miejsce w warszawskim Teatrze Dramatycznym w rubryczce "Zasłyszane" w "Gońcu Teatralnym" znalazło się wyznanie Anny Seniuk: "Pocałowałam w rękę Tadeusza Łomnickiego. Nawet się nie bronił". Jest to nie tylko sympatyczne i zabawne, ale też dowodzi szczególnej pozycji pana w polskim teatrze.
Może już być widziana ironicznie i to jest bardzo dobrze dla mnie; to znaczy, że istnieję. A może i w stosunku do tego przedstawienia to była aluzja: to znaczy, że tam nie, a tutaj facet coś potrafi; dlatego to zrobiła, a ja zgodziłem się z tą opinią. Można i tak tę rzecz interpretować.
Czy nie stało się tak, że bardzo wiele osób dostrzegało pana jako aktora przez pryzmat nieszczęsnego małego rycerza i późniejsze pana dokonania budziły tym większe zadziwienie, będąc czymś tak odmiennym, bogatym, zaskakującym...
A dlaczego nieszczęsnego? Przecież to nie była zła rola.
Oczywiście, to była rola wspaniała, ale czy nie kryła niebezpieczeństwa "zaszufladkowania"?
Nie, skąd, proszę pani, ja tyle rzeczy grałem. Tylko to się przyjęło i jest to dla mnie miłe, bo gdziekolwiek się znajdę, zaraz się dla mnie serca otwierają w Polsce. To jest właśnie tajemnica trafienia w sam środek serca polskiego przez Sienkiewicza. A to, że mnie się udało to tylko dlatego, że tak ciężko nad tą rolą pracowałem i starałem się wejść w te tajemnicę. Szanowałem Sienkiewicza, nie traktowałem tego jak drugorzędną literaturę, że to temat płaszcza i szpady. Wręcz przeciwnie, ja stworzyłem portret młodego szlachcica polskiego z siedemnastego wieku, szlachetnego, który może nie zna się na polityce, ale jak mu każą, broni ojczyzny. I to jest najwspanialsze. Ale przecież ja od tego czasu grałem różne rzeczy i dla publiczności teatralnej, tej w sferze której obracam się na co dzień - a przecież od czterdziestu lat jestem w Warszawie - to nie ma żadnego znaczenia prócz tego, że powstała pewna popularna myśl o mnie.
Zatem teatr zdominował film?
Ja unikam filmu. Ostatnio co prawda grałem w filmie u Skolimowskiego w "Ferdydurke".
U nas ten film jeszcze nie był prezentowany.
No tak, on dopiero został zrobiony i pojechał do Cannes. To jest amerykańsko-angielsko-polski film. Ale przede wszystkim ważny jest teatr. Ja lubię teatr.
Z pana wspomnień zawartych w książce "Spotkania teatralne" wynika, że do Studia Aktorskiego przy krakowskim Starym Teatrze trafił pan przypadkowo, chcąc raczej zostać dramaturgiem - nie aktorem.
Wszystko jest przypadkiem, proszę pani. Tak jakoś się stało i już zostałem przy aktorstwie.
- I to jest wspaniałe.
Nie wiem, nie wiem. Może nie? Ale co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.
Zatem które z teatralnych ról były najważniejsze w pana pracy? Wydaje się, że takim punktem zwrotnym był Arturo Ui?
Proszę pani, ja grałem Kordiana przed generałem Andersem w Paryżu, ja grałem Orestesów wszystkich, ja grałem Mazepę, ja grałem Puka, grałem Błazna w "Wieczorze Trzech Króli". Tylko, że wtedy pani jeszcze nie było na świecie. To były fantastyczne czasy teatru polskiego. A później rzeczywiście tym wielkim przełomem był Arturo Ui. Potem jednak grałem setki różnych ról. A teraz ileż ja rzeczy gram! Ja Krappa gram już siódmy rok! W różnych krajach go grałem. Teraz też . zaraz jadę do Manheim koło Kolonii. Grałem Pasoliniego, grałem "Kartotekę" Różewicza, sławną "Kartotekę", którą zrobiłem z reżyserami, których uczyłem. Wystawiałem ją też w Berlinie Zachodnim. Potem grałem Feuerbacha Tankreda Dorsta, teraz gram "Komedianta": jest to męka straszna, trzy godziny gadania. Wszyscy milczą, a ja mówię trzy godziny.
Po premierze sztuki "Ja, Feuerbach" w recenzjach pojawiły się głosy utożsamiające pana jako aktora z postacią sceniczną aktora Feuerbacha.
To wolno krytykom zrobić. Ja zagrałem człowieka, który po prostu walczy o siebie. A tragedia polega na tym, że on nie rozumie, że zadania, które sobie stawia przewyższają jego możliwości. To jest bardzo ciekawa sztuka i ja bardzo lubię grać. Gram ją już cztery lata.
Feuerbach mówi, że przystępując do pracy nad rolą aktor musi zapomnieć o wszystkim co zrobił, czego nauczył się wcześniej, musi zapomnieć o tym jak się mówi i jak stawia kroki...
Tak tak, tak to jest. Przede wszystkim zapomnieć słów i znaczeń słów. To jest niezwykłe: niech pani powie "chrząszcz" i niech pani tego nie zrozumie. Niech pani stanie obok i pomyśli: miliony ludzi mówią "chrząszcz" i nagle zobaczy pani coś dziwnego w tym języku. A potem pani powie "było", ale niech pani nie rozumie tego "było"; że to czas przeszły czasownika "być"... Ale ja nie chcę zanudzać Czytelników...
Czy po tak długim graniu jednej roli nie czuje się pan wyeksploatowany? Krappa gra pan już siódmy rok.
Nie. Przecież sama pani widziała te dziesiątki młodzieży, które przyszły z kwiatami. Przecież to jest stale nowa publiczność. Kiedy jest się tym sensorem, który odbiera wrażenia z widowni jest to coraz to nowe i coraz ciekawsze. Przecież ci ludzie nic nie wiedzą o sztukach, które ja gram, a jednak przyjmują je. Przecież widziała pani, że utrzymałem w ciszy, i napięciu ten spektakl; dlatego, że jak się trafia do wnętrza utworu, głęboko, wtedy to się uzyskuje. Ale trafia się tylko przez stałą pracę, pogłębianie i to nigdy nie jest trudne. Jarocki przez całe życie robi "Ślub" Gombrowicza, w kółko, robi i robi od 59. roku, od sławnej prapremiery światowej. I co? I teraz ostatnio zrobił arcydzieło. To dlaczego aktor nie ma tak samo swoją rolę opracowywać, jak on temat Gombrowiczowskiego pastiszu Szekspira?
Jak więc uzyskuje się tę stałą gotowość i potrzebę szukania, drążenia, dociekania prawdy? Przecież aktor jest sam dla siebie instrumentem.
Proszę pani, to jest jak w małżeństwie: jak jest idiota, to żona od niego odejdzie, a jak jest mądrym człowiekiem, to coraz bardziej się ci ludzie kochają. To jest sprawa zainteresowania przedmiotem, istotą sprawy. A my jesteśmy otoczeni światem za dwa grosze i głupcami, którzy się rozwodzą i szukają czegoś innego. A ja pani coś powiem: zmienisz mieszkanie, a nie uciekniesz od siebie; takim idiotą jakim jesteś - zostaniesz. Trzeba umieć znaleźć swoje miejsce i w tym miejscu kopać jamę, coraz głębiej, aż w końcu człowiek się zapadnie i tam postawią nagrobek, że tu żył bardzo zacny człowiek. Koniec. Takie jest życie i od tego my nie uciekniemy. Nie ma co szukać innych rozwiązań. Owszem, w życiu społecznym jest to zupełnie coś innego, dlatego że nie można żyć w ciągłym upodleniu; no to też Polska wywinęła kozła i pokazała światu co potrafi. Ale w życiu człowieka musi być jedna jedyna myśl. Niech pani weźmie tych naszych dysydentów: ile lat wysiedzieli, ile lat się upierali! Przecież nikt nie wierzył w to, że to się może rozwalić. A oni wiedzieli i szli w głąb. W głąb coraz bardziej i bardziej. I tak musi być z każdą najmniejszą i największą rzeczą. Pośrodku też gdzieś jest i miejsce dla aktora, który też musi się upierać przy swoich racjach. Dużych racjach, bo przecież to dotyczy życia, człowieka, i losu, uporu, charakteru, godności, ukazania wszystkich cech życia: od podłości do godności. Jest jeszcze gdzieś coś niezwykle wzruszającego, ponieważ owiane jest to jakąś tajemnicą i to jest ten wdzięk, ta przygoda aktorstwa.
Proszę powiedzieć, dlaczego tak często teatr bywa nijaki, zapomina o istocie swojego istnienia?
Nie, to nie jest tak, teatr życiu ma towarzyszyć. Temu pokoleniu, na które jest skazany. A pokolenie nie musi być skazane na zły teatr, a więc wybiera. W związku z tym tylko dobre rzeczy zostają, a złe giną, nie ma ich, w mroku dziejów giną...
- Dziękuję za rozmowę Małgorzata Kotowska